środa, 6 lutego 2013

Sleepaway Camp, reż. Robert Hiltzik; 1983r


Slashery, slashery. To takie beztroskie filmy, które mają nam do zaoferowania czystą, krwawą rozrywkę. Zawsze (lub prawie zawsze) spotkamy w nich mordercę z nożem, który ma dość, a swoje spełnienie znajduje w zabijaniu. Ma ku temu zawsze jakiś motyw, który najczęściej miał swoje korzenie już w dzieciństwie. Chociaż wielu ludzi narzeka na schematyczność i wtórność nikt nie przekona mnie, że slashery z lat 80-tych to nieporozumienie. Stwierdzę wtedy, ze złością w głosie, że owy osobnik bluźni. Jeśli też czujecie niezdrowy pociąg do owego podgatunku horroru znacie, lub przynajmniej słyszeliście o serii "Sleepaway Camp". Chociaż reżyser Robert Hiltzick nie zawojował sceny grozy udało mu się stworzyć pamiętny, całkiem udany slasher, który warto zobaczyć. Jeśli tęsknicie za latem, beztroską i obozami zapraszam was do jednego z nich. Bądźcie grzeczni to nic wam nie grozi.


Po tym, jak w straszliwym wypadku na łodzi ginie rodzina Angeli, nieśmiała i ponura dziewczyna przeprowadza się ze swoją ekscentryczną ciotką Marthą w sąsiedztwo zaborczego kuzyna Ricky'ego. Pewnego lata Martha wysyła dzieciaki na obóz Camp Arawak. Niedługo po przyjeździe dochodzi do serii dziwacznych i coraz bardziej niespodziewanych morderstw w obozie. Kto jest szaleńcem, kryjącym się za tymi morderstwami?


Pierwsza odsłona serii, która na dzień dzisiejszy liczy sobie 5 części (plus jeden film krótkometrażowy i dokumentalny) jest, jak na slasher (chociaż, w przypadku omawianego filmu powinnam dodać przedrostek camp slasher, ze względu na miejsce akcji którym jest obóz) całkiem leniwa i powolna w swym "zabójczym działaniu". Oznacza to, że akcja nie brnie do przodu, a jedynie powolnym krokiem zmierza ku końcowi zostawiając oczywiście po drodze kilka trupów. Jest to w pewnym stopniu niestety wada, bo wydarzenia miejscami nużą a to przecież nie tego spodziewa się widz po horrorze. Na szczęście wraz z rozwojem akcji historia nabiera rumieńców, aby w finale wybuchnąć i pozostawić widza z niedowierzaniem na twarzy. To, co się bowiem wyrabia w ostatnich scenach filmu to rzecz tak niespotykana i zaskakująca, że nawet w najśmielszych snach nikt z was nie wpadłby na takie rozwiązanie. Za takie posunięcie twórcom należy się uznanie i punkt więcej w końcowej ocenie. Choćby dla tej jednej sceny warto poświęcić swój czas i obejrzeć "Sleepaway camp". Gwarantuję, że na długo ją zapamiętacie.


Chociaż nikt nie dostałby Oscara za aktorstwo, obsada daje radę i nie ma na tym polu większych zgrzytów. Żadna z postaci nie drażni i nie przyprawia o nerwowe palpitacje serca połączone z pobożnymi życzeniami powolnej i bolesnej śmierci. Główna bohaterka Angela jest cicha, małomówna i nieśmiała. Rówieśnicy nie darzą ją zbytnią sympatią i często wyśmiewają. Jedyną osobą, która traktuje Angelę po przyjacielsku jest jej kuzyn Richard. Dziewczyna ma wzbudzać w nas współczucie i żal. Młodej aktorce udaje się owa sztuka za co należą się jej słowa uznania. Sceny morderstw są na zaskakująco dobrym poziomie zważywszy na fakt, że twórcy nie dysponowali zbyt dużym budżetem. Udało im się stworzyć realistyczne efekty i choć nie ma ich w filmie dużo są one wykonane naprawdę solidnie i z pomysłem. Wystarczy wspomnieć tutaj o scenie w kuchni z wielki garnkiem gorącej zupy w roli głównej. To musiało boleć!


"Sleepaway camp" to udany i zgrabny camp slasher, który warto zobaczyć. Chociaż początkowo tempo akcji jest leniwe z każdą kolejną sceną przyśpiesza, aby, tak jak już wcześniej wspominałam zaskoczyć w finale. Film przypadnie do gustu wszystkim tym, którzy polubili serię "Friday the 13th", czy też całkiem udany "The Burning". Trochę zapomniany i zakurzony "Sleepaway camp" zasługuje na przypomnienie, dlatego nie wzbraniajcie się i dajcie mu szansę.

Solidne 7/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz