niedziela, 22 września 2013

Insidious, reż. James Wan; 2010r

  
James Wan dał się poznać już 9 lat temu świetnie przyjętym filmem "Saw", którym zapoczątkował, póki co najdłuższy, bo 7 częściowy współczesny tasiemiec grozy pokroju "Friday the 13th". Chociaż seria, po odejściu Wana nie poszła w dobrym kierunku to część pierwsza pozostaje ciekawym i spójnym horrorem, który bez obaw możemy oglądać samodzielnie, bez patrzenia na kolejne, coraz krwawsze i mniej sensowne "odcinki". Jak się miało później okazać nie było to na szczęście ostatnie słowo reżysera na arenie filmowej grozy. 3 lata później niepostrzeżenie, tylnymi drzwiami wtargnął ponownie, tym razem z horrorem z lalkami w tle. "Dead silence", bo o tym filmie mowa nie okazał się rewelacyjny, ale całkiem interesujące pomysły na straszenie i wygląd lal dawał nadzieję na narodziny naprawdę dobrego reżysera horrorów. Prawdziwym sprawdzianem jest zawsze trzeci film, który albo utwierdzi widzów w przekonaniu, że reżyser jest wart lub nie wart funta kłaków. Jak było w przypadku James Wana i jego "Insidiousa"? Przepustka do kariery, czy czerwona kartka? Przekonajmy się.

Młoda rodzina, Josh i jego żona Renai oraz trójka ich dzieci przeprowadzają się do nowego domu, w którym zaczynają dziać się dziwne rzeczy. Jeden z ich synów - Dalton ma wypadek i zapada w śpiączkę. Gdy kolejne przerażające wydarzenia mają miejsce, mieszkańcy decydują się zmienić dom. Jednak niczego to nie rozwiązuje, ponieważ wciąż nawiedzani są przez demony przeszłości. Postanawiają więc wynająć ekipę paranormalnych ekspertów, która dokonuje przerażającego odkrycia.


Pomimo faktu, że fabuła nie sili się na bycie odkrywczą i czerpie bardzo dużo z ogranych schematów znanych z wielu filmów potrafi miejscami pozytywnie zaskoczyć świeżością pomysłów i klimatem. Pierwsza połowa obrazu buduje świetną atmosferę osaczenia i nienamacalnej grozy, która czai się gdzieś dookoła, ale nikt nie jest w stanie jej tak do końca dostrzec. Interesująco wygląda również wizja świata zamieszkiwanego przez przyczynę całego zamieszania. A ten chrobot, czy jakkolwiek to nazwiemy, kiedy się pojawia potrafi przyprawić o gęsią skórkę co wrażliwszych widzów. Genialna gra świateł i oszczędne pokazywanie potwora, który terroryzuje rodzinę zostaje, ku mojej rozpaczy zniszczona w drugiej połowie filmu, kiedy to, niczym króliki z kapelusza, wyskakują jump scenki prosto z komputera. Duchy, choć co do ich wyglądu nie mam poważniejszych zastrzeżeń, pojawiają się zdecydowanie za dużo razy i to w najmniej odpowiednich momentach. Wan niestety zapomniał, że czasami mniej znaczy więcej i pofolgował sobie ukazując tak pokraczne sceny, że nie sposób się na nich bać. Jednak na szczęście nie są one długie i niesmak odchodzi tak szybko jak się pojawia, ale gdzieś tam jeszcze tli się złość, bo mógłby wyjść z tej gliny naprawdę dobry kawał klimatu, a tu taki klops.


Rehabilitacja nadchodzi szybko wraz z pojawieniem się na ekranie Elise (genialna Lin Shaye, mistrzyni drugoplanowych ról wreszcie pokazuje pełnie swych możliwości) i jej trupy w postaci duetu Specs i Trucker (ciapowaci, ale z miejsca zdobywający sympatię chłopaki). To dzięki nim i zapadającej w pamięć scenie seansu spirytystycznego film nabiera rumieńców i dostaje solidnego kopniaka. Dzięki temu na nowo jest klimatycznie, a maska przeciwgazowa której używa Elise wygląda wprost rewelacyjnie. Choćby dla tej sceny warto dać filmowi szansę. Na pochwałę zasługuje również filmowe małżeństwo, które zostało bardzo dobrze sportretowane przez Rose Byrne i Patricka Wilsona. Widać w ich grze emocje i widz jest w stanie uwierzyć w ich strach i zmartwienie. Tylko ten potwór z czerwoną twarzą pojawiający się tu i tam powinien zostać w swej kryjówce i zaatakować w końcówce. Ale nie ja tu jestem reżyserem więc póki co swe złote rady schowam do kieszeni.


Dochodząc nieubłaganie do końca muszę przyznać, że mam niemały problem z oceną trzeciego horroru spod noża Jamesa Wana. Będąc zapewne trochę wybredną, ale i doceniającą wszystkie możliwe plusy fanką wszelkiej maści ghost story jestem zobowiązana, z czystym sumieniem i bez żalu do siebie postawić trochę surową, lecz podyktowaną zniwelowaniem klimatu ocenę, która, bynajmniej mnie, nie do końca przekonała do Wana jednak dała nadzieję, że przy odrobinie pohamowania jeszcze będzie w stanie widzów bardzo pozytywnie zaskoczyć, czego tegoroczny "Conjuring" jest idealnym przykładem.

6/10

2 komentarze:

  1. Widziałam, niezły, podobno druga część już znacznie znacznie gorsza...Ten nie był może jakiś wybitny, niemniej z całą pewnością dało się pooglądać ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Co do dużej częstotliwości scenek "boo", to ten reżyser chyba w tradycji ma takie akcje. Oglądałem jeszcze od niego "Dead Silence" i "Obecność" gdzie też napakował tam tyle momentów, które mają przestraszyć widza, że aż za dużo. Ale nie mam złych opinii na jego temat, a takie momenty "boo" bardzo lubię :) Co do Rose Byrne, jedna z moich ulubienic, z wielką przyjemnością mi się ją ogląda.
    Bardzo dobra recenzja (nawet ocena nam się zgadza) :)

    OdpowiedzUsuń