środa, 20 lipca 2011

The house of the devil, reż. Ti West; 2009r


Zachęcona ze wszech miar pozytywnymi opiniami na temat "House of the devil" nie mogłam na własnej skórze nie przekonać się czy to tylko "takie gadanie", czy też najprawdziwsza prawda. Ku mojej niepohamowanej radości film okazał się być takim, jakiego go malują, czyli klimatycznym dziełem utrzymanym w uwielbianej przeze mnie stylistyce lat 80-tych. Panie i Panowie horror nie umarł!


Samantha jest studentką dzielącą pokój z niezbyt przyjazną i dokuczliwą koleżanką. Nie mogąc dłużej znieść tego stanu rzeczy postanawia znaleźć inne lokum. Znajduje idealne miejsce, jednak doskwiera jej brak pieniędzy. Na szczęście znajduje pracę w charakterze opiekunki za, jak się później okazuję całkiem sporą sumę pieniędzy. Praca okazuję się być całkiem łatwa- ma pilnować domu i w razie potrzeby zaopiekować się starszą panią. Jej pracodawcy mają jednak pewien plan, w którym Samantha odgrywa kluczową rolę. Czy dziewczynie uda się przeżyć starcie z siłami, o których dotąd nie miała pojęcia?

To, co najbardziej urzekło mnie w filmie Ti Westa to przede wszystkim wspominana już w wstępie genialna atmosfera grozy. Śledząc poczynania Samanthy, która beztrosko tańczy w rytm, swoją drogą wpadającej w ucho i zostającej na długo po seansie piosenki (mowa o One Thing Leads To Another grupy The Fixx) ma się nieznośną świadomość czającego się w każdym zakamarku zła i wiszącej w powietrzu katastrofy. Czemu tak się dzieje? Odpowiedź jest całkiem prosta, bowiem reżyser akcję "The house of the devil" osadził w ogromnym, zabytkowym domostwie. Skrzypiące schody, starodawne lampy czy też ogromne, ciemne korytarze sprawiają, że widz autentycznie się boi. Tak moi drodzy, to jeden z tych horrorów, których oglądanie, oczywiście w warunkach kompletnej ciemności sprawia, że serce bije mocniej a gdy film zbliża ku końcowi co wrażliwsi widzowie mogą paść na zawał. Może jestem niemodna, ale o wiele bardziej wolę być straszona w sposób serwowany mi przez twórców "The house of the devil", aniżeli kolejny raz oglądać film, w którym marne jump scenes mnożą się niczym króliki sprawiając, że tylko ubolewam nad miernotą reżysera nie odczuwając nic ponad zażenowanie.


Osadzenie fabuły w latach 80-tych było świetnym posunięciem. Ti West realistycznie ukazał życie w tych jakże płodnych dla horroru latach. Fryzury, ubrania, gadżety- wszystko w stylu lat 80-tych. Mogło wyjść sztucznie, jednak wyszło bardzo prawdziwie i oglądając film miałam wrażenie, że oglądam horror mający co najmniej 30 lat a nie 2. Na plus niezwłocznie zanotować trzeba również świetnie wykreowaną postać głównej bohaterki Samanthy. Dziewczyna, z pozoru słaba i bezbronna w obliczu zagrożenia walczy o swoje życie niczym lew. Jej oprawcy są bezlitośni i nie cofną się przed niczym, aby zrealizować swój chory plan. Mimo tego Samantha nie poddaje się. I choć pozornie ma nikłe szanse na wygraną dalej walczy. Staje się prawdziwą bohaterką, której kibicujemy od początku do końca. Pochwała należy się również za pomysłowe wykorzystanie motywu przedstawionego w "Rosemary's Baby" Polańskiego. Szczegółów nie będę zdradzała, bowiem zepsułabym wam seans.


 Podsumowanie będzie krótkie i zwięzłe. Jeśli lubisz klimatyczne filmy grozy, w których akcja toczy się całkiem leniwie, końcowe sceny wbijają w fotel a finał sprawia, że po seansie zostajesz z pytaniami co mogło stać się później jest to film zdecydowanie dla Ciebie. I pamiętaj- oglądaj wyłącznie po zmroku!

9/10

1 komentarz:

  1. A mi nie za bardzo ten film przypadł do gustu:/ Klimat jest, ale nic poza tym.

    OdpowiedzUsuń